Połowa maja już za nami, zaraz nastąpi pracowity czerwiec, a po nim upragnione dla wszystkich wakacje. Rozkoszując się niebiańską pogodą nie zauważam nawet jak szybko mijają dni. Cóż, może ma to też związek z ciągłym siedzeniem w bibliotece i po prostu starą dobrą rutyną typu - szkoła, praca, obiad, praca, kolacja, spanie? Po jakimś tygodniu przeciekania czasu przez palce i zadowalaniu się kanapką, postanowiłam wyrwać się z żywieniowego konwencjonalizmu i wróciłam na trochę do kuchni. Z braku czasu jednak, z braku chęci na coś tłustego w ten upalny dzień, za to z ogromną chęcią na coś cieszącego oczy i oczywiście smacznego, przystąpiłam, ku uciesze P., do przygotowywania spaghetti. Nie zachwycała mnie jednak zbytnio wizja stania nad kuchenką i przygotowywania chlapiącego na wszystkie strony sosu, dlatego postanowiłam poeksperymentować. W tym momencie P. był przerażony wizją zestawienie jego ulubionego dania ze słowem "improwizacja", ale ostateczny wynik go zadowolił, gdyż danie miało w sobie pomidory - nie ośmieliłabym się ich nie dodać w tym krytycznym momencie !
SPAGHETTI Z POMIDORAMI, ŚWIEŻĄ BAZYLIA I ORZECHAMI: (na 2 porcje)
kilka pomidorków typu cherry, pokrojonych w niezbyt cienkie plasterki
całe liście świeżej bazylii (cała doniczka)
1 lub 2 ząbki czosnku, zmiażdżone
2 garści posiekanych orzechów włoskich lub ziemnych niesolonych
oliwa z oliwek
sól, pieprz
makaron spaghetti - pół opakowania
starty ser do posypania na wierzchu (parmezan wydaje się być idealny, jednak my użyliśmy zwykłego sera żółtego)
Podczas gdy makaron będzie się gotował, na rozgrzanej patelni uprażyć posiekane orzechy. Gdy nabiorą złocistego koloru, polać je dwoma łyżkami oliwy z oliwek, dodać do nich całe liście bazylii i zmiażdżony czosnek. Mieszać do momentu, aż bazylia się lekko skurczy.
Na koniec dodać plasterki pomidorów. Smażyć je, przewracając delikatnie na drugą stronę, tak, aby się nie rozwaliły. Posolić i popieprzyć.
Po ugotowaniu makaronu polać go odrobiną oliwy z oliwek, wymieszać i przełożyć na talerz. Na wierzch ułożyć pomidory z bazylią i orzechami. Całe danie oprószyć startym serem.
I obiado-kolacja gotowa. Przygotowanie trwa dosłownie tyle, ile potrzeba na ugotowanie makaronu.
Na zakończenie polecam jeszcze utwór "Youth" zespołu Daughter
Soczysta zieleń dookoła ! Duszny, fioletowy bez kwitnie niedaleko i aż korci, żeby go zerwać i wstawić do wazonu. Ulubiony majowy kwiat. Gdy byłam mała upodobałam sobie robić z niego zupki w wiaderku, doprawiałam szczyptą mleczy i dosalałam piaskiem. Dziś to całkiem inna historia, chociaż zamiłowanie do zielska pozostało.
Wiecie co jest idealne? Kolacja na świeżym powietrzu, najlepiej przy świecach. Gdy zaczyna robić się ciepło, lubimy z P. jadać na balkonie. Oczywiście zorganizowanie tego, jakkolwiek wydaje się banalne, wymaga w naszym "studenckim" mieszkaniu nie lada poświęceń. Trzeba taszczyć stół z pokoju, za nim krzesła, a na koniec wykombinować jak na tym wąskim kawałku drewna poukładać wszystko, co przygotowaliśmy. Repertuar kulinarny jest jednak z mojej strony do przewidzenia. Uwielbiam sałatę, uwielbiam zieleninę i prawie na pewno zawsze przemycam coś podobnego na naszą "balkonową" kolację. Dlatego przedstawiam Wam mój ostatni "przemytniczy" repertuar:
SAŁATA Z DRESSINGIEM Z SERA PLEŚNIOWEGO:
główka sałaty, listki podarte
świeża bazylia, całe listki (ilość w zależności od tego, jak bardzo lubicie bazylię)
10 pomidorków cherry, przekrojonych na pół lub 2 pomidory pokrojone na grubsze ćwiartki
10 rzodkiewek przekrojonych na ćwiartki
1 ser pleśniowy (może być bleu lub brie, albo camembert)
kilka łyżek śmietany do sosów (18%), tyle, żeby ser się w niej rozpuścić i dressing nie wyszedł zbyt gęsty, ilość śmietany zależy od rodzaju sera.
sól
pieprz
W misce wymieszać sałatę z bazylią, dodać pomidory i rzodkiewkę. Ser pleśniowy pokruszyć na kawałki i wrzucić do małego rondelka. Ustawić na ogniu, zalać śmietanką i cały czas mieszając do czasu aż ser się rozpuści. Na koniec polać sałatę rozpuszczonym serem, ewentualnie doprawić sola i pieprzem.
Do sałatki można dodać też inne zioła, jak świeże oregano, pietruszkę, kolendrę, a także szczypiorek.
Dobrym dodatkiem są też paluszki chlebowe o smaku czosnkowym. Te zostały kupione w wymienianym już przeze mnie sklepie, z robaczkiem w logo. Opakowanie ma w sobie dwie paczki chlebowych paluszków, cena również przystępna.
Na zakończenie żegnam się z Wami moim ukochanym wierszem Bolesława Leśmiana "Dziewczyna". Pamiętam, jak przeczytałam go w podstawówce i była to miłość od pierwszego wejrzenia. W pewnym momencie znałam go na pamięć. Dziś ciężko mi opowiedzieć wszystkie wersy po kolei, jednak co jakiś czas uwielbiam do niego wracać. Myślę, że jest Wam dość znany, gdyż, o ile dobrze pamiętam, przerabia się go w liceum.
Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony,
A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony.
I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o Dziewczynie,
I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie...
Mówili o niej: "Łka, więc jest!" - I nic innego nie mówili,
I przeżegnali cały świat - i świat zadumał się w tej chwili...
Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?
"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -
Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze.
Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił!
Oddali ciała swe na strwon owemu snowi, co ich kusił!
Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną...
I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną!
Lecz cienie zmarłych - Boże mój! - nie wypuściły młotów z dłoni!
I tylko inny płynie czas - i tylko młot inaczej dzwoni...
I dzwoni w przód! I dzwoni wspak! I wzwyż za każdym grzmi nawrotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto tu jest cieniem, a kto młotem?
"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -
Tak, waląc w mur, dwunasty cień do jedenastu innych rzecze.
Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera...
I nigdy dość, i nigdy tak, jak pragnie tego ów, co kona!...
I znikła treść - i zginął ślad - i powieść o nich już skończona!
Lecz dzielne młoty - Boże mój - mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały śpiżem same w sobie!
Huczały w mrok, huczały w blask i ociekały ludzkim potem!
I nie wiedziała ślepa noc, czym bywa młot, gdy nie jest młotem?
"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -
Tak, waląc w mur, dwunasty młot do jedenastu innych rzecze.
I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny!
Lecz poza murem - nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!
Niczyich oczu ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!
Bo to był głos i tylko - głos, i nic nie było oprócz głosu!
Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?
Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów,
Potężne młoty legły w rząd, na znak spełnionych godnie trudów.
I była zgroza nagłych cisz. I była próżnia w całym niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?
I jeszcze równie romantyczna, szalona i zarazem demoniczna Florence Welch w utworze "Strangeness and Charm"
Skwar ostatnich dni przechodzi powoli. Za moim oknem granatowe chmury na tle soczyście zielonych drzew, gdzieś na horyzoncie błyska, a krople rozbijają się o szyby okien. Przyjemna ulga po tych ciężkich, dusznych dniach. Zamierzam więc zawinąć się w koc, niczym kokon i usiąść przy oknie z książką. Kot Korek zapewne zaraz przybędzie umościć mi się na brzuchu, kompletnie nie zważając na to, że jestem w trakcie czytania - położy się więc bezczelnie na książkę, którą będę trzymała w dłoniach, a co tam.
Uwielbiam te młode soczyste listki na drzewach, które wyglądają dość psychodelicznie, gdy tło robią im granatowe chmury burzowe. Albo ten zapach deszczu, ścierający gorący kurz z chodników. Kocham deszcz, kocham burzę - całe to napięcie rozchodzące się po dusznym dniu.
Do takiej pogody dobrym towarzyszem byłoby pyszne ciasto. Najlepiej coś lekkiego i umiarkowanie słodkiego, ze świeżą, owocową nutą. I tu wpadłam na pomysł - tarta z jabłkiem, rabarbarem, skropiona sokiem z limonki.
Przepis na kruche ciasto postanowiłam ściągnąć z tarty tatin z gruszkami, którą już tutaj prezentowałam. Próbowałam już wiele przepisów na kruche słodkie ciasta do tart, ale ten jak na razie wypadł w moim przekonaniu najlepiej. Po pierwsze i właściwie najważniejsze, ciasto nie wychodzi suche, a to jak wiemy jest dużym plusem. Po drugie jest idealnie maślane, takie jakie powinno być prawdziwe kruche francuskie ciasto na tartę (jak wiemy Francuzi uwielbiają masło).
Farsz jest słodki, ale dzięki limonce nie wydaje się być przesadzony. A ponieważ rabarbar pojawił się ostatnio w sklepach, trzeba korzystać ile wlezie! Przepis wydaje się być idealny na ciepłe popołudnie/wieczór. Ciasto nie jest zbyt ciężkie, a jabłkowo-rabarbarowy środek dodaje mu tylko świeżości. Nie dodawałam żadnych przypraw, typu cynamon, czy imbir, jak to zazwyczaj się robi w przypadku jabłek. Uznałam, że sok z limonki (bądź cytryny, jak dla mnie na jedno wychodzi) będzie w tym przypadku jedyną i w zupełności wystarczającą "przyprawą". Przedstawiam, więc:
Właściwie nic dodać nic ująć. Można jedynie powiedzieć "Bon appétit !"
Dla fanów książek podróżniczych i kulinarnych zarazem polecam klasykę w postaci książki Julii Child pt. "Moje życie we Francji". Lekka literatura, na ciepłe majowe wieczory. To niezwykła historia kobiety, która dzięki swojej podróży po Francji odkryła pasję, która później uczyniła z niej jedną z najbardziej popularnych kobiet w Stanach Zjednoczonych. Child opowiada o tym, jak uczyła się gotować, jak tworzyła swoją pierwszą książkę kulinarną. Ale niech was nie zmyli ten wstęp. "Moje życie we Francji" to najzwyczajniej w świecie obraz cudzoziemców mieszkających w obcym kraju i borykających się ze wszelkimi trudnościami, jakie tylko obcokrajowiec może napotkać. Począwszy od barier językowych, kończąc na kulturowych, Child z ogromną dozą humoru, jak i dystansu do samej siebie oraz swojej narodowości, opisuje jedne z najcudowniejszych i najbardziej pouczających doświadczeń w swoim życiu.
I na zakończenie żegnam się dwoma utworami Dido z płyty "Life for rent". Upodobałam sobie tę brytyjską wokalistkę już w gimnazjum i od tego czasu raz po raz wracam do niej wiernie, nie wiedzieć dlaczego zawsze w sezonie wiosenno-letnim.
Utwór "See the sun", który połączony jest na płycie z utworem "Closer", tak więc oba utwory w jednej "piosence".
"Sand in my shoes", chyba dobrze znany, zważywszy na fakt, iż był singlem promującym płytę.