wtorek, 5 listopada 2013

RAINY DAYS IN PRAGUE


Podróże kształcą - na przykład w momencie, gdy Pan w przechowalni bagażu udaje po raz drugi, że się pomylił przy wydawaniu reszty. Podróże dostarczają wiele rozrywki - na przykład wtedy, gdy okazuje się, że w Czechach oprócz biletów, sprzedają też miejscówki i gdy zamiast tego pierwszego kupujesz drugie, a konduktor krzywi się sprawdzając twój "bilet". I wreszcie podróże zaskakują- na przykład wtedy, gdy będąc przy Hradczanach słyszymy "P.! Cześć!" i okazuje się, że brat cioteczny P., z którym udaje nam się w Polsce spotkać raz do roku, wymachuje ręką w naszym kierunku, a potem spędzamy razem dzień włócząc się po Pradze.

Torba zarzucona na ramię, aparat ściskany w jednej dłoni, mapa w drugiej i te wielkie jak spodki oczy - oto wygląd każdego przeciętnego turysty. Co kilka kroków przystanek i gorączkowe  przeszukiwanie mapy. Widać go z daleka wśród mas spieszących się ludzi.
Zwyczajna wąska uliczka, po bokach szare nudne kamienice, aż tu nagle wyłania się kolorowe piękno w postaci Synagogi.

Recepcjonistka w hotelu pyta:
- Skąd jesteście?
- Z Polski. - odpowiadamy chórem. Tylko jedna L. odpowiada, że z Taiwanu. 
- Aa... - recepcjonistka kiwa w zrozumieniu głową, po czym uśmiecha się wstydliwie i mówi. - Dzień dobry, witajcie. Od tej pory, kiedy tylko nas widzi, stara się mówić po polsku. Łamie ten język, oj łamie, ale urzekają nas jej starania.
Hotel bajeczny, bo mieści się w starej secesyjnej kamienicy, która (mam wrażenie) nie zmieniła się nic a nic od 1905 roku, kiedy została zbudowana. Olbrzymie drewniane schody, opadające łukiem ku podłodze oraz kwiatowe freski na ścianach urzekają nas bardzo. W środku, jak w labiryncie, do przechodzenia korytarzami przydałaby się mapka. Dziwimy się, bo jak to możliwe, żeby taka smukła kamienica wciśnięta między inne, wewnątrz jest olbrzymia i kryje w sobie wiele tajemnych zakamarków i korytarzyków?
Rano schodzimy na śniadanie, a na półpiętrze mnóstwo ludzi - wycieczka. Przewodnik opowiada im po polsku:
- Świetnie zachowany hotel z czasów Secesji. Zwróćcie uwagę na... O, uwaga, idą goście, proszę ich przepuścić.
Wszyscy więc ściskają się jeszcze bardziej, mówiąc do nas "Good morning" i bąkając nieśmiałe "I'm sorry". Uśmiechamy się, uśmiechamy i brniemy dzielnie w dół, na pierwsze piętro, gdzie znajduje się stołówka. Po wydostaniu się z gąszczu ludzi przewodnik uśmiecha się do nas i mówi: "Have a nice trip", na co odpowiadamy:
- Dziękujemy. Państwu również udanej wycieczki.
Korytarze i korytarzyki, pełno zakamarków..


Królestwo P.
 
Mamy ochotę odwiedzić uliczkę, na której znajdują się same księgarnie i antykwariaty. P. chętnie pobuszowałby między starymi, opasłymi tomami, a mi może udałoby się znaleźć coś po angielsku lub francusku, nigdy przecież nie wiadomo. Mimo dobrych chęci, nigdy nie udaje nam się dotrzeć w to miejsce. Jakoś zawsze nie ma na to czasu, albo jest nam nie po drodze. 
Kończy się na tym, że po prostu włóczymy się po mieście. Mapa bezpiecznie spoczywa w kieszeni kurtki, a my zaplatamy nogami i brniemy przez tłum do przodu. Bo rzeczywiście ludzi jest sporo i wszyscy idą w jedną stronę - jakiś koncert jest niedaleko, czy jak? Ale z każdym kolejnym dniem dochodzimy do wniosku, że w Pradze właśnie tak jest, gdzie nie spojrzysz - tłumy ludzi. Jesteśmy więc niemile zaskoczeni, gdy na Moście Karola posuwamy się żółwim tempem. Przepychanki, uczucie klaustrofobii i niechęć uderzają w nas falami i pragniemy jedynie jak najszybciej się stamtąd wydostać. Tak, to miasto ma jeden spory minus - niezliczone rzesze turystów.
Hm... Takie "urocze" obrazki można było obserwować z okien wielu restauracji. Mimo, że jestem mięsożercą, jak dla mnie "creepy" widok
Jest zimno, nieustannie kropi deszcz. Odkrywamy, że jesteśmy nieludzko głodni. Wchodzimy do pierwszej lepszej restauracji i siadamy przy wolnym stoliku, tuż przy oknie. Nie skupiam się na otoczeniu, tylko na podanej mi karcie, dochodząc ostatecznie do wniosku, że miałabym ochotę na wszystko. Wybieramy więc takie dania, które porządnie nas nasyca, zamawiamy dodatkowo herbatę i z długim westchnieniem zapadamy w fotelach.
Gdy już trochę się rozgrzewam, zaczynam przytomnieć i rozglądam się po pomieszczeniu. Ładne - ciemne drewniane meble i przyćmione światło małych lamp - przytulnie. W końcu odwracam głowę w kierunku okna i moje oczy spoczywają na ogromnym rożnie, z obracająca się na nim świnką. Powstrzymując odruch wymiotny (mój wewnętrzny mięsożerca na tę chwilę jakoś przycichł) wpadam w błędne koło, obserwując, jak w transie, obracające się zwierzę. Szturcham P., pokazując mu ten upiorny widok, ale jemu wydaje się on zupełnie obojętny. 
Patrzę na L. i jej wzrok mówi mi, że czuje to samo co ja. Obie patrzymy nieprzytomnie na P., na co on się obrusza:
-W domu byś nawet nie pisnęła nad wieprzowiną.
- Pewnie, bo miałabym ją bez głowy i nóg na talerzu.
- Nie widzę różnicy. - P. odpowiada, zamykając mi w ten sposób usta.
Głodny? Na co czekasz?
Gdy przy Hradczanach spotykamy brata ciotecznego P., spędzamy z nim i jego dziewczyną cały dzień. To właśnie dzięki nim możemy się trochę powłóczyć po drugim brzegu Wełtawy, którym byśmy pewnie nie zawracali sobie głowy po zwiedzeniu zamku. A tak, odpuszczamy sobie królewskie pokoje i zamieniamy je na rzecz bajecznych ogrodów, w których przechadzają się pawie i cudownie kwitną magnolie. Za ogrodami wyrasta ogromna kamienna ściana, która wygląda trochę jak miejsce, gdzie rozzłoszczony król mógł wieszać na pal głowy swoich przeciwników. Zostajemy tam dłuższy czas, wykręcając szyje pod dziwnym kątem i doszukując się tych 52-u dwóch głów, których rzekomo w tej ścianie można się dopatrzeć. Chodzimy więc z P. i mozolnie liczymy, głowa za głową. Odkrywamy nawet głowę kota, plus 30-i ludzkich.
Strażnik ogrodu - nie ruszał się z miejsca, tylko stał i obserwował.
Podobno na tej ścianie można się doliczyć 52-ch głów. Znaleźliśmy z P. około 30-tu.
To co mnie zachwyca, to urocze wystawy sklepowe. Mało kiedy mijamy sklep, który by się nie wyróżniał jakimiś ciekawymi dekoracjami. Najbardziej zachwyca mnie sklep z pacynkami, gdzie przy wystawie, w ścianie, powieszono małe drewniane okienka, w których rozgrywają się krótkie scenki. Gdy wrzucimy pieniążka, wszystko ożywa. I tak Pan wręcza kwiaty Pani lub Pan kopie w tyłek drugiego Pana.
Sklep z pacynkami tuż przy Moście Karola
Nareszcie opuszczamy Most Karola, koniec przepychanek.
Nasz hotel
Wiemy, że kuchnia czeska jest raczej z tych cięższych, ale nie przeszkadza nam to. Wręcz przeciwnie, bo po "n" kilometrach zrobionych w ciągu dnia i po przemarznięciu i przemoczeniu do szpiku kości, mamy wilczy apetyt. Treściwe, tłuste jedzenie wydaje się być w tamtym momencie zbawienne i czyniące cuda. Mięso w gęstym, zawiesistym sosie i dwa potężne knedliki obok - cóż, niebo. 

Gdy wróciłam do domu,wciąż miałam ochotę na te knedliki, tak dobrze pasowały do pogody za oknem. Jednak w sklepach nie podobna ich znaleźć, a robić je samemu wydawało mi się trochę zbyt pracochłonne. Więc zrobiłam coś, za co moja głowa wylądowałaby na wielkiej kamiennej ścianie przy ogrodach królewskich - obok czeskiego gulaszu, na talerzu położyłam drożdżowe "pampuchy". Krzyczcie i drwijcie, ale mi bardzo smakowało.

CZESKA POTRAWKA:
1 kg wołowiny
3 posiekane cebule
olej lub masło
1 łyżka mąki
kminek
ostra, mielona papryka
pieprz, sól

Na głębokiej patelni rozgrzać tłuszcz i podsmażyć na nim cebule. Mięso pokroić, obtoczyć w przyprawach, oprószyć mąką. Następnie dodać na patelnię i podsmażyć przez krótką chwilę. Zalać wszystko gorącą wodą, tak aby mięso było całkowicie zanurzone i dusić pod przykryciem przez godzinę do półtorej.
Gotowe przełożyć na talerz i oprószyć tymiankiem.

NA SŁODKO:
kilka śliwek
1 gruszka
cynamon
2 łyżki cukru

Owoce pokroić i wrzucić do garnka. Posłodzić, podlać odrobiną wody i podgotować. Na talerzu, ułożyć przy knedlikach bądź drożdżowych pampuchach i oprószyć cynamonem.

A na zakończenie "Bird song" Florence And The Machine.
Paulina

sobota, 14 września 2013

NIEDZIELNE ŚNIADANIE NA POWITANIE...


Czy wspominałam już, że czas szybko leci? No więc leci strasznie, na wariata. Przeprowadziliśmy się z P. i Bebe do nowego mieszkania dwa tygodnie temu, a mi wydaje się, że było to zaledwie wczoraj i zostało nam jeszcze tyle do ogarnięcia. Całe szczęście okres sprzątania i układania mamy za sobą, jednak posiadanie mieszkania tylko dla siebie wydaje się być niepojętym szczęściem, dlatego wciąż jesteśmy w fazie "processing".
Ogromnym plusem jest to, że kuchnia jest tylko moja i niestety zaczęłam w niej rządzić żelazną ręką. Pozbawiona przez ostatnie dwa lata piekarnika wpadłam w "szał pieczenia" jak określił to P. Obserwując mnie jak zwykle ze stoickim spokojem, z bezpiecznego kąta, siedząc na kanapie, był świadkiem moich nowomieszkaniowych ekscesów. Tak więc wymodziłam cztery rodzaje ciastek i trzy rodzaje ciast w ciągu tych czternastu dni. Wiem co myślicie "Szalona kobieta", "Durna baba", "Kto tyle zje?!" - a moja odpowiedź to "P." Z uporem maniaka wrzucałam jedną partię ciasteczek po drugiej, a P. żerował z jednej strony, natomiast Bebe atakowała mnie z drugiej. Dwoje łasuchów, w tym jeden gderający, że postradałam zmysły, ale uszami trzęsący, gdy wpakowywał do buzi kolejne ciastko. Gdy emocje opadły, a mnie przestała trawić kuchenna gorączka, wrzuciłam na nieco wolniejszy bieg. Wróciłam w końcu do stanu normalności.




Kilka dni temu było jeszcze ciepło, a pomarańczowe słońce wślizgiwało się przez kuchenne okno. Chodziłam spać z nadzieją na kolejny promienny poranek, który przez ostatnie dni krzepił mnie przed pójściem do pracy. Jednak ostatnio, gdy o 5 nad ranem przewracałam się, zagrzebana aż po czubek głowy, pod cieplutką kołdrą, usłyszałam charakterystyczne bębnienie. Otworzyłam niechętnie oczy i oto ujrzałam, Bebe siedzącą na parapecie okna, a za nim deszcz. W mojej zaspanej głowie gdzieś jeszcze tliła się nadzieja na przelotność tego zjawiska, jednak gdy się ostatecznie obudziłam, straciłam całkowicie jej resztki.

W takie poranki jak ten nie chce się nic, nie wspominając już o wychylaniu nosa poza drzwi mieszkania. Zbawienną opcją byłaby ta, w której zostajemy w domu, zagrzebani pod puszystym kocem, z książką w jednej dłoni i pomarańczową herbatą w drugiej - takie jednak plany spełzają na niczym, gdy trzeba wyjść do pracy. 
Jednak nie mam zupełnie nic przeciwko deszczowym weekendom. Uwielbiam odgłos deszczu bębniący w dachowe okna, na naszym przytulnym poddaszu. I jak długo nie muszę nigdzie wychodzić, tak chmury i wiatr za oknem wcale mi nie przeszkadzają. A jeśli jednak zaczynam tęsknić za słońcem, cóż, wtedy pocieszam się w charakterystyczny dla siebie sposób. Znacie mnie już trochę i wiecie zapewne, że co jak co, ale dobre jedzenie zawsze poprawia mi humor. Z deszczem za oknem oraz szarym niebem, tylko złociste jajka są w stanie mnie ożywić. Dlatego dziś przedstawiam proste, zwyczajne śniadania, w nowej odsłonie.


JAJECZNICA NA CHRUPKO:
4 jajka
6 plasterków salami
garść nachos
garść starkowanego sera cheddar na ostro
2 tortille
łyżka majonezu
1 ząbek czosnku
sos Piri piri
sól, pieprz

Oddzielić żółtko od białka. Białka ubić na sztywno, zmieszać je z żółtkami i przyprawić solą i pieprzem. Salami pokroić na ćwiartki i podsmażyć na patelni. Będzie błyskawicznie się topiło i w ciągu pół minuty stanie się chrupiące jak chipsy. Do salami dodać jajka i zrobić jajecznicę. Zetrzeć ser, pociąć tortille na ćwiartki i podpiec je w piekarniku lub podsmażyć na suchej patelni. W tym czasie przełożyć jajecznicę na talerz, posypać serem i pokruszonymi nachos. Majonez zmieszać z czosnkiem i podać obok jajecznicy. Wszystko to skropić sosem Piri piri. Podawać z ciepła tortillą zamiast chleba.

PUSZYSTY OMLET SEROWY:
4 jajka
2 garście startego sera (parmezan, cheddar lub pleśniowy)
pół łyżeczki suszonej papryczki chilli
garść bazylii
łyżka śmietany 18%
sól, pieprz

Białka ubić na sztywno i  delikatnie wymieszać z żółtkami. Na patelni rozgrzać łyżeczkę masła z łyżeczką oliwy. Gdy patelnia się mocno rozgrzeje, zmniejszyć ogień i wlać jajka. W momencie, gdy spodnia część omletu będzie ścięta i złocista, na wierzchniej rozprowadzić śmietanę, jednocześnie mieszając ją lekko z nieściętymi jajkami. Ułożyć na wierzchu listki bazylii, posypać suszoną chilli i pokryć starkowanym serem. Zgiąć omlet ostrożnie na pół i przykryć patelnię pokrywką. Po 3 minutach, należy spróbować przewrócić omlet na drugi bok i przykryć z powrotem pokrywką na kolejne 3 minuty. 

WANILIOWE PANCAKES Z GĘSTYM SOSEM KARMELOWYM:
niecała szklanka mąki pszennej
3/4 szklanki mleka
1/4 szklanki śmietany 30%
2 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
ekstrakt z wanilii (nie ten przezroczysty do ciast, tylko ten ciemny i gęsty) lub 1 opakowanie cukru wanilinowego

Brak tu jakiegoś ustalonego porządku w robieniu ciasta, po prostu wrzucamy składniki do miski i porządnie je ze sobą mieszamy. Oczywiście moglibyśmy pobawić się w opcję ubijania białek, ale to też nie jest potrzebne (ja na przykład to pomijam, bo jestem zbyt niecierpliwa, jeśli chodzi o słodkie śniadania). 
Pancakes smażymy na wolnym ogniu, z kropelka oleju rozprowadzoną na patelni. Wlewamy łyżkę lub dwie ciasta na patelnię i broń Boże go nie rozprowadzamy ! W momencie, gdy pęcherzyki powietrza zaczną pojawiać się na wierzchniej stronie ciasta, odwracamy naleśnik na drugą stronę i czekamy aż wyrośnie i napierze złotego koloru.

SOS KARMELOWY:
łyżka masła
3 łyżki cukru
2 łyżki mleka skondensowanego niesłodzonego

W rondlu z grubym dnem rozpuszczamy masło i dodajemy do niego cukier. W momencie gdy cukier się całkowicie rozpuści w tłuszczu i zacznie nabierać brązowego odcienia, dodajemy do niego skondensowane mleko. Masa jest bardzo gorąca, dlatego nie należy jej próbować !
Uwielbiam do takich słodkich dań dodawać jakiś świeży akcent w postaci owoców. Do tej opcji świetnie pasują maliny, ponieważ są kwaskowate. Pancakes układamy jeden na drugim i polewamy je sosem karmelowym. Od razu poprawiają humor w ten szary i nieciekawy poranek.

KOKOSZKA - JAJKO NA TRZY KĘSY:
1 jajko
1,5 łyżki śmietany 18%
sól
masło

Kokilek smarujemy cienką warstwą miękkiego, niesolonego masła. Jajko wbijamy do środka, oprószamy je solą i zalewamy śmietaną. Następnie wkładamy kokilek do brytfanki, którą zalewamy do połowy wrzątkiem i wstawiamy do piekarnika na 200°C. Po 10-12 minutach wyjmujemy brytfankę, a z niej kokilek. Białko powinno się ściąć, żółtko pozostać płynne, natomiast śmietana lekko się zapiec.
Podpieczona śmietana tworzy delikatny krem, a zmieszana z jajkiem smakuje po prostu bajecznie. Właściwie mój humor poprawia się już w momencie ujrzenia przeze mnie tego dania, natomiast w niebie jestem wtedy, gdy zanurzam w nim kromkę pieczywa i biorę pierwszy kęs.
"Kokoszkę" podałam z pastą z cieciorki (pół słoika cieciorki + 1 ząbek czosnku + łyżeczka oliwy + sól i sproszkowana słodka papryka - zmiksowane) i sałatką z cukinii, pomidora, z dodatkiem oliwy, bazylii i mięty. 
Bebe też rano zbudził bębniący w szybę deszcz.
To już definitywnie jesień, nawet Bebe wchodzi pod kołdrę i koc.

Na takie "pocieszające" śniadaniowe poranki polecam puścić w tle Doris Day.
"Perhaps, Perhaps, Perhaps":
"Que sera sera":
"Move over, Darling":
                                          
Paulina.

sobota, 17 sierpnia 2013

OWOCOWE ORZEŹWIENIE


Gdy fala upałów bezlitośnie mnie torturuje, moje myśli krążą nieustannie dookoła lodu. Apetytu jako takiego nie mam - jedyne, co pałaszuję gdy jest gorąco, to warzywa i owoce, najlepiej w stanie schłodzonym. Dlatego maniakalnie przygotowuję litrami koktajle, smoothies i lemoniady, które z P. popijamy nałogowo w te gorące dni. Bo kto się może oprzeć szklance słodkiego, owocowego i arktycznie zimnego napoju podczas tych nieludzkich upałów? Na pewno nie ja ! Dlatego dziś podam przepisy na orzeźwiające napoje, które przyniosą ukojenie waszym zmysłom i ciału, gdy będzie Was obmywał żar lejący się z nieba.
Z takimi koktajlami zazwyczaj bywa tak, że pojawiają się w lodówce zupełnie nieplanowane. Gdy gdzieś między lodówkowymi półkami zaplącze mi się mocno dojrzała brzoskwinia, wykorzystuję ja na koktajl Bellini-wariant alkoholowy, czy bezalkoholowy, bez znaczenia, każdy jest wyśmienity. Gdy kupimy z P. dość spore, jak na nas dwoje, porcje melona lub arbuza, część miksujemy na wodniste smoothie, które popijamy w ramach deseru w upalne popołudnia. A meksykańska lemoniada? Cóż, to po prostu lemoniada, jednak ze słodkim syropem i limonką smakuje znacznie lepiej i delikatniej, niż ta klasyczna.


SMOOTHIE Z MELONA:
pół melona Cantaloupe
1 łyżeczka startego, świeżego imbiru
2 łyżeczki soku z cytryny
łyżka miodu roztopionego w połowie kubka wody
lód

Melona obrać ze skórki, pokroić i zmiksować. Wodę z miodem zagotować w rondelku i gdy syrop dojdzie do wrzenia, zdjąć go z ognia i odstawić do ostudzenia. Wymieszać porządnie z melonem ostygnięty syrop z miodu, imbir i cytrynę. Wstawić do lodówki na godzinę, a po tym czasie przelać do szklanek, dodać kostki lodu i przyozdobić plasterkiem melona, pasami świeżego imbiru, bądź skórą z cytryny.

KOKTAJL Z ARBUZA:
połowa dojrzałego arbuza
1-2 łyżki soku z limonki lub cytryny

Arbuza pokroić w kostkę, od miąższu odkroić skórkę i oczyścić go z pestek. Następnie zmiksować, dodać do niego sok z limonki lub cytryny i kostki lodu.

MEKSYKAŃSKA LEMONIADA:
1 szklana soku z limonki
5 szklanek schłodzonej wody
1/4 szklanki grubo pokrojonej mięty

1/2 szklanki wody
1/2 szklanki cukru

1/2 szklanki wody wlać do rondelka i dodać do niej cukier puder. Gotować na małym ogniu aż cukier się rozpuści, a gdy syrop doprowadzony zostanie do wrzenia, zdjąć rondel z ognia i odstawić do ostudzenia. 
Wycisnąć z limonek sok, zmieszać go ze schłodzoną wodą, ostudzonym syropem i posiekaną miętą. 

KOKTAJL Z PROCENTAMI - BELLINI:
2 kieliszki szampana
2 brzoskwinie

Brzoskwinie umyć i pokroić na kawałki. Przetrzeć przez sito owoce razem ze skórką - nie zdejmować jej, gdyż to właśnie w niej znajduje się najwięcej aromatu. Nałożyć mus owocowy do kieliszków i zalać go schłodzonym szampanem. Drink się spieni, możecie go ostrożnie zamieszać, aby owoce dobrze połączyły się z alkoholem.
Bellini to drink pochodzenia włoskiego, pity z szampanem lub winem deserowym. Jeśli macie ochotę spróbować przyrządzić go z innymi owocami - śmiało. Ja wypróbowałam go z malinami i byłam tym połączeniem zachwycona.

Wakacje w tym roku? W pracy. Dlatego po 20 minutach czekania na autobus do domu i 15 minutach jazdy w zatłoczonej puszce bez klimatyzacji, jestem bardziej niż skłonna do odrobiny relaksu i nuty ochłodzenia. Zazwyczaj po obiedzie, siadamy z P. nad jakimś orzeźwiającym deserkiem i zapominamy o skwarze za oknem. 
Poza tym mamy od ponad miesiąca małego kociaka w domu. Jakaś bestia ją wyrzuciła, okaleczyła i zostawiła tuż przy bardzo ruchliwej drodze - nie mam słów dla takich ludzi. Nasza mała Bebe już się zadomowiła  i o piątej nad ranem używa nas jako swojej prywatnej trampoliny :)

Na zakończenie The Kooks "Seaside"
Paulina.

niedziela, 7 lipca 2013

W MALINOWYM CHRUŚNIAKU....


Słońce, ciepło, zieleń, błękit, LATO. Powietrze pachnie już wakacjami, świerszcze usypiają wieczorem mnie i P., a na zewnątrz panują nieludzkie upały. Co prawda na tydzień zostałam odłączona od tego pięknego obrazka - zachorować w wakacje, to trzeba mieć talent! Jednak zawinęłam się w owocowy kokon niezwykle szczelnie i nie zamierzam w najbliższym czasie wychylić z niego nosa. Arbuzy, melony, truskawki i maliny bombardują mnie swoimi soczystymi kolorami i przepysznymi zapachami. I jak tu się im oprzeć? Nie sposób - dlatego należy korzystać z tego czasu i brać garściami co jest nam dane.
Ponieważ mój piekarnik jest na przedłużonym urlopie, nie pozostaje mi nic innego, jak szkolić się w ciastach na zimno .A że mam ogromnego łakomczucha w domu, w postaci P., dwoję się i troję, szukając i wymyślając nowe deserki.
Dziś przedstawiam Wam lekki tort malinowy, niezwykle prosty w wykonaniu, ale za to wyglądający bajecznie. Dobry zarówno na urodziny (właśni taki sobie sprawiłam w tym roku), jak i na zwykły poobiedni deser. 

LEKKI MALINOWY TORT CHARLOTTY:
1 duże opakowanie podłużnych biszkoptów
1 male opakowanie okrągłych biszkoptów
pół opakowania ciasteczek Amaretto
margaryna ok. 100g
200g śmietany kremówki 36%
500g mascarpone
maliny - ilośc zależna od indywidualnych upodobań.
kilka łyżek Amaretto
tortownica

Okrągłe biszkopty wraz z ciasteczkami Amaretto pokruszyć drobno i zagnieść z zimną margaryną. Powstała masa powinna być zwarta i elastyczna, idealna do rozprowadzenia jej na dnie tortownicy. Połowę podłużnych biszkoptów podzielić na dwie równe części i ułożyć pionowo wzdłuż ścian tortownicy, jednocześnie przyciskając je do masy biszkoptowej na dnie formy.

Śmietanę kremówkę wymieszać dokładnie z mascarpone. Jeśli krem wydaje się Wam za mało słodki, możecie dodać 2-3 łyżki cukru. Połowę masy wyłożyć na spodzie formy i na wierzchu poukładać resztę podłużnych biszkoptów. Ciastka nasączyć kilkoma łyżkami Amaretto. Pozostałą część masy zmieszać z malinami i wyłożyć na nasączone biszkopty. Ciasto na wierzchu można ozdobić jeszcze kilkoma malinami i listkami mięty.
Kremowy mascarpone zmieszany ze śmietaną 36% nadaje ciastu właściwą konsystencję i dzięki miarce : 2 opakowania mascarpone + 1 opakowanie małej śmietany kremówki, ciasto nie rozpada się przy krojeniu,  i zachowuje swój atrakcyjny wygląd. Jeśli nie chcecie nasączać biszkoptów alkoholem, możecie użyć zimnej herbaty z cytryną, bez cukru.
Maliny przy tym przepisie przełamują kwaskowatością mdławy krem, a biszkopty nadają ciastu słodkości. Oczywiście, możecie użyć do ciasta równie dobrze truskawek, borówek, a nawet porzeczek - takich owoców, które będą kwaśne, ale jednocześnie nadadzą ciastu odpowiedniej lekkości.

Na zakończenie polecam wszystkim utwór Jack'a White'a "Love is Blindness", który znalazł się na soundtracku filmu "Wielki Gatsby":
Paulina.

sobota, 18 maja 2013

WEEKENDOWY OBIAD

W momencie, gdy zieleń zdominowała całkowicie mój widok za oknem, po powietrzu rozeszły się dymne zapachy. Grille zostały odkurzone, rozpalone i pracują bez wytchnienia. Mój ulubiony sezon kulinarny został więc oficjalnie rozpoczęty i naprawdę ciężko skupić mi się na czymś innym, jak na rozżarzonych węglach i skwierczącym mięsie. Z rozmarzeniem wspominam smak czosnkowo-serowego chleba, rumianej karkówki i przydymionej papryki. Przed snem zaś, upojona marzeniami o małym domku z wielkim ogrodem, wyobrażam sobie wielki kamienny piec na świeżym powietrzu, a przed nim ogromny drewniany stół z (przynajmniej !) tuzinem roześmianych biesiadników.  
Rozochocona barwnymi obrazami przewijającymi mi się wciąż i wciąż przed oczami, zapragnęłam (obłąkańczo wręcz) przygotować prawdziwy, przydymiony, aromatyczny, weekendowy obiad na wolnym powietrzu. 

Weekendowy obiad:
kurczak - użyjcie tych części kurczaka, na jakie macie ochotę. Ja akurat skorzystałam z piersi. Ważne jednak, aby mięso było z kośćmi, które nadarzą mu większego aromatu.
ziemniaki
jedna pałka kiełbasy - dobrym wyborem byłaby pikantna
1 cytryna
tymianek
czosnek - jedna mała główka

Cytrynę przekroić na ćwiartki. Kurczaka zamarynować w oliwie, natrzeć tymiankiem, solą i wycisnąć do niego sok z ćwiartek cytryny. Razem z całymi, lekko przygniecionymi ząbkami czosnku i wyciśniętymi ćwiartkami cytryny, włożyć do naczynia z przykryciem i zostawić w lodowce na noc.
Następnego dnia dodać do kurczaka pokrojoną na kawałki kiełbasę i podgotowane lekko ziemniaki. Posypać to szczyptą suszonego tymianku, zawinąć w folię i upiec na grillu bądź w piekarniku. Podawać z soczystą sałatą.
Piec do momentu, aż mięso będzie ładnie odchodzić od kości.
Na koniec polecam Ellie Goulding " My Blood":

Paulina.