poniedziałek, 3 września 2012

Versatile Blogger Award



Dziękuję bardzo Silverose z bloga  Łyżka i widelec za wyróżnienie, jakim jest Versatile Blogger Award. Jest mi niezwykle miło, że ktoś docenia pracę, jaką wkładam w prowadzenie tego bloga, a jednocześnie utwierdza w przekonaniu, że moja obsesja kulinarna jest jak najbardziej "ok" ;)

Zasady:
  1. Nominuj 15 blogów, które twoim zdaniem zasługują na wyróżnienie.
  2. Poinformuj nominowanych blogerów o tym fakcie.
  3. Napisz o sobie 7 rzeczy, których inni nie wiedzą.
  4. Podziękuj blogerowi, który cię nominował i dołącz do posta obrazek Versatile Blogger Award.





A oto kilka rzeczy, których o mnie nie wiecie:

1. Kocham koty - wydają mi się najpiękniejszymi stworzeniami na świecie. Uwielbiam w nich to, że mają własne zdanie (nie to co psy..) i mimo, iż większość ludzi uważa je za mało rodzinne stworzenia, ja trwam w przekonaniu, że potrafią kochać oraz tęsknić - widzę to po moim Korku. Poza tym między podstawówką a gimnazjum wyrobiłam sobie niezłą kolekcję kocich figurek, która teraz obsiada kurzem na najwyższej półce.

2. Jestem chomikiem - wszystko gromadzę, zbieram i ciężko mi się z tym rozstać. Po przeprowadzce  szybko zapełniam mieszkanie niepotrzebnymi bibelotami, papierzyskami, a przede wszystkim tonami książek, które w tej chwili (z braku miejsca na półkach) tworzą zgrabny stosik na parapecie przy biurku, oraz na podłodze, przy komodzie... Zdecydowanie musimy z P. kupić jakiś ogromny regał.

3. Piszę - będąc dzieckiem pisałam wiersze, gdy dorosłam przerzuciłam się na prozę. Obecnie piszę opowiadania, czasami jakieś dłuższe formy, jednak wszystko to trafia do tak zwanej szuflady. Bloga założyłam między innymi po to, aby ćwiczyć pisanie właśnie, a że gotować też uwielbiam, postanowiłam połączyć obie moje pasje w jedno.

4. Aktoreczka - po maturze zdawałam do szkoły aktorskiej, raczej z ciekawości, bo i tak nie wierzyłam, że się tam dostanę. Konkluzja? Matura ustna nie była tak stresująca jak recytacja "Garden Party" Stanisława Barańczaka przed kilkunastoosobową komisją.

5. Kłamczucha - nie lubię mleka. Będąc w przedszkolu skłamałam wychowawczyni, że mam skazę białkową, w związku z czym nie zjem "tej ohydnej zupy mlecznej z grubym kożuchem na wierzchu". Oczywiście nic dobrego z tego kłamstwa nie wynikło. 

6. Odkurzacz - dziś, mimo, że mleka wciąż nie tykam, jem wszystko. Nie mam ulubionej kuchni, myślę, że gdybym miała wybierać co lubię jadać, byłabym w ogromnej kropce. Tak więc jem wszystko, chętnie, szybko i do ostatniego okruszka. To już nie te czasy, kiedy spędzałam nad jednym posiłkiem godzinę.

7.  Drobnostki - cieszą mnie małe rzeczy. Wyjście do kina; pierwszy śnieg; wypatrzony muchomor na spacerze; całus rano, gdy P. wychodzi na uczelnię, a ja jeszcze śpię; przejażdżka samochodem z mama, gdy wracamy z zakupów. Najlepiej czuję się wtedy, gdy jestem otoczona rodziną i nie mam większych zmartwień (co jak wiemy, nie zawsze się zdarza).

Do Versatile Blogger Award nominuję:
Evitę z Gęba w niebie
Gospodarną Narzeczoną z Na kruchym spodzie



Paulina.

piątek, 24 sierpnia 2012

SZYBKI BILL

XXI-szy wiek - czas nerwów i harówki. Poza pracą, szybkim obiadem, połykanym mechanicznie w pośpiechu, pozostaje nam naprawdę niewiele czasu na przyjemności. Doba ma niestety tylko 24 godziny, z czego możemy wykroić sobie jakieś 2, góra 3 na "wreszcie robię to co chcę". Dlatego zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że stanie przy garach, aby ugotować jakieś "fiu fiu", jest jedną z ostatnich rzeczy na liście, które chętnie zrobilibyście w ciągu tych 2, 3 godzin. Ja również, mimo mojego maniakalnego zamiłowania kuchnią, miewam takie dni, kiedy nie mogę nawet spojrzeć w kierunku kuchenki - tak mi się nie chce nic gotować. Ze zmęczeniem rozsadzającym mi każdą komórkę ciała oraz ze zobojętnieniem na rozpaczliwe wołanie o pomoc mojego żołądka, chwytam chleb, masło, mięcho i przeżuwam, nie czując nawet smaku. Dlatego juz jakiś czas temu, wypracowałam sobie mój mały niezbędnik na alarmowe sytuacje, tzw. "kod czerwony". Po pierwsze - zawsze, ale to zawsze, muszę mieć sos sojowy, bo mam wrażenie, że bez niego nie przeżyję. Po drugie - dobrze by było mieć gdzieś ukryte zupki chińskie (kupuję te rozstrojstwo dla makaronu, a przyprawy wywalam). Po trzecie - mrożone warzywa - w sezonie zawsze kupuję trochę więcej i część zamrażam, właśnie na takie kryzysowe sytuacje. Po czwarte - moją wadę przekształciłam w zaletę, którą wprowadziłam w życie kulinarne moje i P. - jestem tak zwanym chomikiem. Gdy kupuję powiedzmy ziarna sezamu, biorę tego tyle, aby wypełniło cały słoiczek. 
Dlatego, gdy z P. wyczuwamy, że będzie nam potrzebny "kod czerwony", włączam tryb chomika i przystępuję do działania. A znając upodobanie P. do sosu sojowego (tak, też jest jego wielkim fanem), przygotowuję coś, co nazywamy "a la chińszczyzną", które to określenie jest trochę na wyrost, co nie znaczy, że ostateczny rezultat nie jest zadowalający. Przeciwnie, bo danie wychodzi bardzo smaczne.


Makaron z warzywami "Kod czerwony":
(porcja na 2 osoby)

2 opakowania zupki chińskiej (zawsze wybieram tę na "V", ponieważ uważam, ze ma najsmaczniejszy makaron)
pół małej marchewki, obranej i pokrojonej w słupki
ząbek czosnku, obrany i pokrojony w cienkie plasterki
pół brokułu, umyty i podzielony na różyczki

pół piersi z kurczaka, pokrojona w kostkę (opcjonalnie, bo równie dobrze danie może być wegetariańskie)
sos sojowy
pieprz
można oprószyć sezamem

Na patelni rozgrzać olej (może być sezamowy, ale zwykły też będzie dobry), wrzucić marchewkę i brokuły. Jeśli jest to opcja z mięsem, wtedy najpierw należy usmażyć kurczaka, a dopiero wtedy, gdy zbrązowieje, dorzucić do niego marchewkę z brokułami. Osobiście lubię, gdy kurczak jest soczysty, dlatego po podsmażeniu, dolewam do niego wrzątku i dusze przez 15 minut razem z marchewką i czosnkiem, a brokuły wrzucam wtedy, gdy zdejmuję pokrywkę i daję płynowi odparować. Wiem co powiecie - że wydłuża to czas przygotowywania dania. A ja na to,że właściwie, duszącym się kurczakiem z warzywami nie trzeba się przejmować, bo robi się sam, a i tak ostatecznie całość trwa 20 minut - przecież makaron tylko się zalewa i po 2 minutach jest gotowy. 
Odcedzony makaron przełożyć do miseczek. Zalać go sosem sojowym bądź sojowo-grzybowym, posypać sezamem, popieprzyć  i pomieszać. Z patelni przełożyć warzywa wraz z kurczakiem na makaron i ponownie wymieszać. Gotowe - 20 minut.
 Bardzo sycące danie. I nie wymaga większego wysiłku, bo tak naprawdę po wrzuceniu na patelnię samo się sobą zajmuje.

UWAGA dla wszystkich, którzy rzadko stykają się z kuchnią (zwłaszcza dedykuję tę uwagę do panów) ! 
To, że polejecie na przykład kaszę sosem sojowym i wymieszacie z byle czym, nie oznacza jeszcze, że będzie to danie. Tak samo, jak polanie makaronu ketchupem i wkrojenie do niego konserwy nie zrobi z niego spaghetti (chociaż P. się zapierał, że było dobre....;/ ). Dlatego zastrzegam, że wszystko z morzem umiaru i kilkoma kroplami rozsądku.

Polecam dziś wszystkim utwór Gotye "Save Me":
Paulina.

P.S. Następny post będzie po raz kolejny poświęcony filmom + jakaś mała przekąska kulinarna.

wtorek, 21 sierpnia 2012

ROZKOSZ WZROKIEM DYKTOWANA

Ponieważ jeszcze trwają wakacje i ponieważ nic tak nie sprzyja endorfinom jak cukier, należy sobie umilać życie małymi słodkościami. Dzisiejszy motyw przewodni - Marie Antoinette, czyli po polsku Maria Antonina, która słynęła nie tylko z upodobania do roztrwaniania bogactw narodu francuskiego, ale również swojej miłości do słodyczy. To ona zadbała o szyk i wdzięk w wersalskim pałacu i przyczyniła się do - przynajmniej u dworzan - częstszej kąpieli, ale znana była również z wykwintnych balang i wieczorków pełnych rozpusty, między innymi piątego grzechu głównego. Tak więc nie znali umiaru w jedzeniu i piciu wersalscy dworzanie, a prym w tym wiodła właśnie Marie Antoinette. Ale nie było to obżarstwo i pijaństwo, jak z przydrożnej oberży - o nie ! Marie Antoinette wiedziała jak zadbać nie tylko o rozkosz kubków smakowych, ale i o rozkosz wizualną. Dlatego wszystkie potrawy, a zwłaszcza słodkości cechowała uroczość formy i przepych dodatków. 
Najsłynniejsza roztrwonicielka fortuny była inspiracją dla przepisu, który zamierzam dziś umieścić. Mini babeczki, wypełnione kremem, ozdobione świeżymi owocami i listkami mięty. Małe co-nie-co, gdy czujemy pożądanie dla słodyczy, w sam raz na dwa kęsy - a endorfiny buzują jak szalone. Babeczkowy szał zakropiłam malinami, borówkami, trochę winogronami i zatopiłam to wszystko w śmietankowym lub czekoladowym kremie.                                                                                     Ot, takie petit plaisir - mała rozkosz.


BABECZKI MARIE ANTOINETTE:

Ciasto:
1 1/4 szkl. mąki tortowej
1/3 szkl. cukru pudru
90g masła, zimnego, posiekanego
1 żółtko jajka
1 łyżka zimnej wody

Najpierw rozgnieść masło w mące, a następnie dodać resztę składników i wyrabiać, aż będzie gładkie. Następnie schować je na godzinę do lodówki.


Krem śmietankowy:
opakowanie budyniu śmietankowego (może być też budyń waniliowy, lub jakikolwiek inny preferowany przez Was smak)
mleko - tyle ile podane jest na opakowaniu budyniu
ok. 100g masła w temperaturze pokojowej
cukier puder, jeśli budyń nie jest słodzony i ilość również zależy od tego, jak słodki krem chcecie uzyskać.

Ugotować budyń tak jak podane jest na opakowaniu. Gdy przestygnie, zmiksować go z masłem i dodawanym porcjami cukrem pudrem.


Krem czekoladowy:
200g gorzkiej czekolady
200g masła
1 szkl. cukru pudru
1/4 łyżeczki soli

Masło utrzeć i dodać do niego rozpuszczona wcześniej czekoladę, lekko przestygniętą. Miksować. Dodawać porcjami cukier puder i sól, ciągle miksując.
UWAGA ! Bardzo ważne jest, aby nie było więcej czekolady, niż masła, ponieważ po przestygnięciu krem zwyczajnie stwardnieje.


Wyjąć z lodówki ciasto na bazę do babeczek i je rozwałkować. Można też urywać kawałkami ciasto i obklejać nim od wewnątrz foremki do babeczek - jest kleiste, dlatego łatwo się ze sobą sklepia, co nie powoduje jego pękania. Gdy wszystkie foremki zostaną obłożone ciastem, wypełnić je kremem.
Na wierzchu ułożyć owoce. Wybór również zależy od Was, ja, jak już wspomniałam wcześniej, wybrałam borówki, maliny i trochę winogron, a uroku dopełniały małe listki świeżej mięty na samym wierzchołku babeczki.

Prawdziwe deserowe rozpasanie ! Miłe nie tylko dla podniebienia, ale również cieszy oczy, takie małe dzieła sztuki przypadają mi chyba najbardziej do gustu.
Zdaję sobie również sprawę z tego, iż nie jest to przyjemność typu "raz dwa i po krzyku", tylko wymaga trochę czasu i poświęcenia. Ale również kto powiedział, że jest to deser na zwykłe, nudne popołudnie? Takie urocze majstersztyki wymagają specjalnych okazji, chyba że napraaaawdę się Wam nudzi. Tymi babeczkami uczciłam spotkanie z dziadkami oraz z dłuugo niewidzianym bratem.
Ciasto kruche użyłam z przepisu na tartę tatin, który już wcześniej tu umieszczałam. Upodobałam go sobie, bo jak dotąd jest on moim zdaniem najlepszy. Próbowałam już wielu kombinacji przepisów na ciasta kruche, jednak to na tartę tatin z książki o kuchni francuskiej, jest jak na razie moim faworytem.
Dla zainteresowanych tematyką Marii Antoniny, polecam - pewnie wszystkim doskonale znany - film Sofii Coppoli pod takim samym tytułem. Film jest o tyle interesujący, ponieważ wraz z całym XVIII-wiecznym entourage'm zestawia bardzo nowoczesną muzykę. Nie wspominając już o przepięknych kostiumach, no i oczywiście wspaniałej grze Kirsten Dunst. Wszystko to jest miłe dla oka, podejrzewam, że tak samo, jak byłaby prawdziwa Marie Antoinette. Kto nie miał okazji jeszcze oglądać, gorąco polecam, bo naprawdę warto.

Pod spodem zamieszczam kilka zdjęć z filmu:

I na zakończenie piosenka pochodząca z soundtracku filmu :

Paulina.

wtorek, 14 sierpnia 2012

GRANAT - OWOC MŁODOŚCI

W świecie, gdzie wydaje się fortuny na kuracje odmładzające, gdzie zalewa się nas reklamami kremów anti-aging, a media kreują tendy na ekologiczne produkty, zapominamy o tym, co mamy pod samym nosem. A przecież wystarczy się dobrze rozejrzeć i znaleźć takie produkty, które mogą zapewnić nam podobny efekt odmładzający. Gdyby tak się uważnie przyjrzeć niektórym opakowaniom kremów "odmładzających", to można zauważyć to tu, to tam narysowanego granata. 
Owoc granatowca właściwego szczyci się słodko-cierpkim miąższem, na który składają się malutkie rubinowe koraliki. Uprawiany w basenie Morza Śródziemnego i Azji, granat słynie właśnie z tego, że zapobiega przedwczesnemu starzeniu się organizmu. Ja natomiast kocham w nim to, że ma tak cudowny smak i oburzam się za każdym razem, gdy kupuje sok o smaku granata, że nie dorasta do pięt prawdziwemu owocowi. 
Tak więc śmiało, wcinajmy granaty, bo nie dość, że znakomicie orzeźwiają i są pyszne, to jeszcze dobrze  na nas wpływają. A że jest akurat na nie sezon, warto go wykorzystać, dodając miąższ granatu do sałatki z dodatkiem czerwonego mięsa, albo tak jak ja zrobić z niego słodki crumble. 

SŁODKI CRUMBLE Z GRANATEM NA "JESIENNO" SIERPNIOWE DNI:
Kruszonka (porcja na 1 granata) :
75g masła
150g mąki
szczypta soli
pół roztrzepanego jajka
1 łyżka zimnej wody

Owoc przeciąć na pół i wyłuskać z niego miąższ. 
Mąkę, jajko, masło, wodę i sól wyrobić na jednolitą masę, a następnie włożyć na 1h do lodówki.

W naczyniu żaroodpornym umieścić miąższ garanta, razem z sokiem, który z niego wyciekł. Do tego crumble użyłam dwóch granatów, co oznacza, że podwoiłam również ilość składników na kruszonkę. 
Miąższ granatów posypać cukrem (2 łyzki na jednego granata). 
Następnie pokruszyć po wierzchu ciasto. Piec w temperaturze 200°C przez około 25 do 30 minut, czyli do momentu, aż kruszonka się zarumieni.

Mimo tego, że granat jest dość cierpkim owocem, pocukrzony i na ciepło wypada niezwykle słodko :) W taką deszczową, niemalże jesienna już pogodę, to deser idealny, podtrzymujący na duchu, gdy słońce nie jest w stanie poprawić nam humoru. W crumble piękne jest to, że nie tylko szybko się je robi, ale można do niego użyć praktycznie takich owoców, jakich sobie zamarzymy w danej chwili. I tak można pod kruszonką zrobić gruszki, jabłka, maliny, truskawki, jagody, porzeczki, borówki itd. W zależności od tego, do czego mamy aktualnie dostęp, to nam może służyć jako baza pod crumble i to pochmurne popołudnie od razu nabiera innego, cieplejszego odcienia.
Niniejszy wpis dedykuję D. i K., które dzielnie pomagały mi przy tym crumble i poświęciły czas i energie na niewdzięczną pracę przy łuskaniu rubinowego granata, a później wpałaszowały ze mną i P. ten bajeczny deser. Dziękuję i dedykuję dziś Wam:

Dodatkowo D., dziękuję za udostępnienie piekarnika, kiedy mój jest na urlopie. 
Paulina.

środa, 1 sierpnia 2012

COME BACK


Po miesięcznej nieobecności, wreszcie mogę zapowiedzieć mój come back. Ta niewielka przerwa spowodowana była nawałem zajęć w pracy, obroną, troszkę wakacjowaniem, a również drobnymi problemami technicznymi - kabelek USB kaput. Ale już jestem i mimo, iż nie pisałam pewien czas, muszę przyznać, że regularnie tu zaglądałam i cieszy mnie frekwencja osób odwiedzających ten blog, mimo krótkiego zastoju w jego prowadzeniu. 

Połowa wakacji już za nami i w porównaniu do poprzednich, te są znacznie cieplejsze - mimo kilkudniowych wybryków pogody w postaci deszczu i kilkunastu stopni. Ale żar dzielnie leje się z nieba i w związku z upałami dieta stała się znacznie lżejsza. Dlatego w dzisiejszym menu zamieszczam cudowne gazpacho oraz sałatkę grecką (bynajmniej nie tę wersję, która znana i rozpowszechniania jest w Polsce).

Gazpacho wydaje się być idealną propozycją na upalne dni. Chłodne, kwaskowate, warzywne, udekorowane kostkami lodu to idealny zastępca dla gorącej zupy. Pochodzi z Hiszpanii, raju pomidorów. Historie na temat powstania gazpacho są różne - jedni mówią, iż było to ulubione jedzenie andaluzyjskich robotników, inni zapewniają, iż ma ono rodowód arabski, a jeszcze inni, iż pochodzi od rzymskich legionistów i jego źródła należy się doszukiwać dwa tysiące lat wstecz. Sondując znajomych, dowiedziałam się, że gazpacho to zupa warzywna na chłodno - i to prawda, jednak mało kto wie, że jej głównym i podstawowym składnikiem jest chleb. Gazpacho oznacza właśnie "namoczony chleb" - namoczony czym? No przecież oliwą ! Najbardziej rozpowszechniona wersja zupy, to gazpacho andaluz, które zamierzam dziś zaprezentować. Pomidory, papryka, ogórek, cebula, czosnek, chleb, oliwa musza być dokładnie zmiksowane oraz bardzo mocno schłodzone. Co ciekawe, gazpacho w España jest tak popularne i rozpowszechnione, że można je dostać nawet w McDonaldzie !

GAZPACHO ANDALUZ:
5 kromek białego chleba
1 ząbek czosnku, wyciśnięty
1/3 szkl. oliwy
1/4 szkl. octu z czerwonego wina
4 duże dojrzałe pomidory, sparzone, obrane ze skórki i pokrojone w kostkę
1 średnia czerwona papryka, pokrojona w bardzo drobną kostkę
1 średnia cebula, posiekana
1/3 szkl. soku pomarańczowego
1 mała czerwona papryczka, posiekana
2 ogórki, obrane ze skórki i pokrojone w drobną kostkę
posiekana pietruszka (opcjonalnie i według uznania)
kostki lodu

Skórkę usunąć z chleba, a kromki podrzeć i umieścić w dużej misce. Następnie polać wszystko oliwą i octem oraz dodać wyciśnięty czosnek. Wymieszać i odstawić na 30 minut, aby dobrze nasiąkło.

W tym czasie obrać i pokroić wszystkie warzywa : pomidory, cebulę, papryki, ogórek i pietruszkę. Zmiksować masę chlebową, a następnie dodać do niej warzywa i ponownie zmiksować. 

Ponieważ powstała w ten sposób masa będzie wciąż zbyt gęsta i grudkowata, należy ją przepuścić przez sito. W ten sposób stanie się gładsza. 
Przelać gazpacho do miseczek i wstawić do lodówki na kilka godzin lub najlepiej na całą noc. Przed podaniem posypać posiekaną cebulką i dodać kostki lodu.
I proszę, gazpacho andaluz gotowe. Sycące i orzeźwiające. 

W książce, z której brała przepis ("Podróże kulinarne. Kuchnia hiszpańska") nakazują wyrzucić to, co zostanie na sicie. 
Ja jednak nie chciałam marnować tego warzywnego farszu i dodając do niego bułkę tartą oraz jajko, przygotowałam następnego dnia wegetariańskie kotlety warzywne na obiad. Przyznaję, był to śmiały eksperyment, ale ostateczny rezultat był bardzo zadowalający i niezwykle smaczny.


Z kolei moja druga propozycja - sałatka, jest sałatką wiosenną pochodzenia greckiego. Właściwie nie ma w niej nic nadzwyczajnego, poza tym, że jest niezwykle zielona i soczysta, a to czyni ją idealną na takie dni. Mocno posiekana sałata rzymska z ziołami oraz idealnym i prostym sosem vinegar - to wszystko czego nam trzeba do smażonego na maśle kurczaka.

GRECKA SAŁATKA WIOSENNA:
1 sałata rzymska
1 młoda cebulka, posiekana
1 pęczek drobno posiekanego szczypiorku
1 łyżka posiekanej drobno pietruszki
1 łyżka posiekanego drobno koperku

1/2 szkl. oliwy
1/4 szkl. octu z białego wina
1 zmiażdżony ząbek czosnku

Wszystkie warzywa drobno posiekać i wrzucić do miski. Oliwę, ocet i czosnek wymieszać i polać sosem sałatkę. I gotowe.

Gazpacho wraz z sałatką podałam z ziemniakami i smażonym na maśle kurczakiem. 

Jeśli chodzi o wakacjowanie, to wolny czas spędziłam w rodzinnym mieście na Mazurach oraz u dziadków, również na Mazurach, odwiedzając stare kąty i ciesząc się z możliwości pływania w jeziorze, a nie na basenie, czy czymś jezioro-podobnym, stworzonym sztucznie przez człowieka, aby zapewnić mieszkańcom wielkich miast namiastkę prawdziwej plaży. 
Gołdap
Białystok
Olecko

Na zakończenie piosenka "Feeling a moment" zespołu Feeder

Idealna lektura na wakacje? Każdy ma swoją, ale ja przeczytam "Annę Kareninę" i w końcu uda mi się może zapolować na "W drodze" Jack'a Kerouac'a. Poza tym pewnie skończę czytać "Taniec ze smokami" George'a R.R. Martin'a i wrócę do maltretowania "nigdy nie mam jej dość" Jane Austen. W kolejce czeka nieznana jeszcze "Lokatorka Wildfell Hall" A. Brontë. Myślałam też o "Andaluzja, Ole!" V. Twead, bo wydaje się być absolutnie idealną wakacyjną książką. 

Pozdrawiam, 
Paulina.



niedziela, 24 czerwca 2012

MAKARONOWA UCZTA



Jest rok 1295r. i Marco Polo wraca wreszcie do Wenecji po swoim 17-letnim pobycie w Chinach. To właśnie w Państwie Środka wenecki kupiec i podróżnik odkrył długie i cienkie zasuszone makarony. I tak oto Włochy stają się kolebką makaronowych wytworów. 
Obecnie we Włoszech znanych jest podobno 300 rodzajów makaronów, a każdy z nich różni się nie tylko kształtem, ale  też rodzajem sosu, z którym musi być podawany. Ja natomiast w paście uwielbiam to, że zawarte w niej węglowodany podnoszą poziom endorfin, czyli dobrych, starych hormonów szczęścia. I nie jest to tylko moja teoria, lecz naukowo udowodniony fakt. W tej akurat kwestii zgadzamy się z P. Sprawa jednak się znacznie komplikuje, gdy dochodzimy do kwestii sosów. P. musi mieć pomidoro, ja uwielbiam panna (śmietana). Konflikt wydaje się być nie do przejścia, jednak jako że w kuchni żądzę ja, pomidoro czasami jest deklasowany przez panna. A po moim odkryciu taniego łososia z marketu z robaczkiem w tle, kupuję go często gęsto i przemycam do większości dań. A skoro dziś na tapetę rzuciłam właśnie pastę i że kilka linijek wyżej wyznałam moją miłość do panna, daje Wam to zapewne pewien obraz dzisiejszego wpisu.





TAGLIATELLE ALL'UOVO Z ŁOSOSIEM I SOSEM ŚMIETANOWO-KOPERKOWYM:

pół opakowania makaronu tagliatelle all'uovo

2 dzwonki łososia (u nas dwa i trzeci malutki)
sok wyciśnięty z 1/4 cytryny
śmietana 18%, 250 ml
1,5 łyżeczki musztardy angielskiej (lub innej bardzo ostrej musztardy)
świeży koperek, posiekany (ilość wedle uznania, ja użyłam pół pęczka)
sól, pieprz

Łososia usmażyć na patelni. Następnie oddzielić mięso od ości i podrzeć na małe kawałeczki. Rybę skropić sokiem z cytryny, posolić i popieprzyć.

Makaron tagliatelle all'uovo ugotować al dente.

Gdy makaron się ugotuje, odcedzić go i przerzucić z powrotem do garnka. W miseczce zmieszać śmietankę z musztardą, solą i pieprzem. 

Wlać sos do makaronu, który jest w garnku i porządnie wymierzać. Dodać posiekany koperek i odsmażone na patelni skrawki łososia i ponownie wymieszać. 


Danie sycące i łagodne w smaku. Polecam wszystkim makarono- i łososiożercom.
Na zakończenie polecam wszystkim piosenkę norweskiej wokalistki Ane Brun pt. "Do you remember":
Paulina.

niedziela, 10 czerwca 2012

RHUBARB-STRAWBERRY DREAM

Ulubiony sezon truskawkowy rozpoczęty ! Nareszcie, po roku picia z dzikim nienasyceniem truskawkowego soku i wydawania na niego fortuny, mogę się najeść świeżych truskawek. Moja radość nie ma końca, a stoisko, "z kobiałkami wypełnionymi owocami raju", pod osiedlowym sklepem, nigdy nie jest mijane z obojętnością. Codziennie na deser - truskawki ! Codziennie na pokolacyjny, drugi deser - truskawki ! W moim wykonaniu najczęściej zmiksowane w towarzystwie śmietanki i z odrobiną cukru. P. woli całe, nienaruszone, tarzać pojedynczo w cukrze. Inna pyszność ? Truskawki polane skondensowanym octem balsamicznym, aż mi ślinka cieknie, jak o tym piszę. Jednorazowy wyskok sprzed tygodnia - galaretka pomarańczowa, a w niej zatopione truskawy :} Marzy mi się natomiast ogromny biszkopt oblany galaretką, w której topią się truskawki, a przełożony kremem śmietanowym - tak kiedyś, baaardzo dawno temu zrobiła moja mama i od tamtej pory pragnę drugi raz zanurzyć w takim cieście swoje zębiska. 
Deser, który mam dziś z kolei do zaproponowania, nie jest deserem z dzieciństwa. Nie jest też deserem tradycyjnym. Właściwie przepis zaczerpnęłam z programu Jamie'go Olivier'a Jamie's Great Britain, kiedy to pewnej nieznośnie bezsennej nocy oglądałam namiętnie program za programem na kanale o kuchni. Według Jamie'go to tradycyjny walijski deser. Mimo, iż podawany na ciepło ma niezwykle wiosenny i świeży, owocowy smak. Słodkość truskawek miesza się w sosie z kwaskowatością rabarbaru. To kolejny do kolekcji przepis z użyciem rabarbaru, tylko tym razem nie jest to ciasto, ani kompot, do których zazwyczaj  go dodajemy. To coś nowego, przynajmniej w kuchni polskiej.



RYŻOWY PUDDING Z TRUSKAWKOWO-RABARBAROWYM SOSEM:

Pudding:
200 g ryżu
trochę ponad pół litra mleka, najlepiej tłustego
cukier (wedle uznania, ja dodałam około 4 łyżek)

Do garnka z grubym dnem, sprawdzonego, który nie przypala, wlać mleko i je podgrzać. Nie dopuścić do tego, aby się zagotowało. Gdy będzie gorące, wsypać do niego cukier, mieszać, aż się rozpuści, a następnie wsypać ryż i gotować go na małym ogniu. Zasada jest ogólnie podobna, jak w przypadku gotowaniu ryżu w wodzie. Mieszać co jakiś czas, aby nie przywierał do dna garnka, a dodatkowo pozwolić, aby wchłonił w siebie całe mleko. Powstały w ten sposób pudding będzie gęsty, ale każde ziarenko będzie otoczone słodkim, gęstym i mlecznym sosem.

W międzyczasie, gdy ryż będzie się gotował w mleku, można przyrządzić sos.

Sos truskawkowo-rabarbarowy:
3 łyżki cukru
2 liście laurowe
3 kawałki skórki z cytryny
3 kawałki skórki z pomarańczy

truskawki przekrojone na pół (200 gr)
rabarbar obrany i pokrojony w kostkę (10-15 pędów, zależnie od grubości)

Cukier rozpuścić na dużej i głębokiej patelni lub w rondelku, który nie przypala. Nie dopuścić do karmelizacji ! Wrzucić pokrojone truskawki i rabarbar, dokładnie wymieszać. Dodać liście laurowe i skórki z cytryny i pomarańczy. Gotować na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając, do momentu, aż owoce zmiękną i powstanie sos.

Gorący pudding ryżowy przełożyć do miseczek i polać go gorącym sosem. Koniecznie jeść ciepłe, ponieważ po ostygnięciu pudding się skleja i twardnieje.

Aromatyczne, z kwaskowatym, mocno owocowym sosem i kleistym, jakby wykąpanym w słodkim mleczku skondensowanym ryżem. Coś zaskakującego i pysznego.

Taki ryżowy pudding jest też bardzo dobry w pojedynkę, albo z sosem czekoladowym lub cynamonowym.

Na zakończenie frywolne i przyjemne wykonanie utworu "Moi je joue" przez Brigitte Bardot. Mimo, iż deser jest brytyjski, francuska piosenka idealnie pasuje do jego owocowej eksplozji smaków.

Paulina.